fbpx
Projekt bez tytułu (4)

Dlaczego wolę być couchem niż nauczycielem, czyli proste wyjaśnienie, dlaczego lokaj nie napełnia mi wanny?

Od 20 lat uczę języka angielskiego. Przez większość tego czasu w rubryce zawód wpisywałam słowo nauczyciel. Byłam lektorem, czyli kimś kto uczy języka obcego dorosłych. Zawsze lubiłam to robić. Miałam poczucie, że spełniam się w swojej roli i daję z siebie wszystko. Moi studenci i kursanci byli zadowoleni, robili postępy, czyli wszystko działało, jak należy.

Czy na pewno? Z biegiem lat zaczęłam sobie zadawać pytanie, czy forma przekazywania wiedzy, którą uprawiam jest rzeczywiście najlepszą z możliwych? Czy jej wyniki, a raczej założone cele, to jedyne co mogę zaoferować? Dziś nie jestem już nauczycielem, jestem couchem językowym i widzę w tej zmianie ogromny potencjał. Ale o co chodzi, bo przecież nie o nomenklaturę? Pomiędzy tymi zajęciami jest ogromna różnica polegająca przede wszystkim na odmiennym stosunku uczącego do nauczanego. 

Nauczyciel versus uczeń

To stosunek oparty na pewnej zależności. Nauczyciel, to ktoś kto przekazuje wiedzę wykorzystując do tego w dużej mierze program nauczania. Są regułki, listy słówek do zapamiętania, określone tematy, sprawdziany i wreszcie egzaminy. Przygotowując lekcję nauczyciel stosuje te same schematy na całej grupie, nie mogąc wziąć pod uwagę faktu, że każdy uczeń jest inny, ma inny zasób wiedzy, zainteresowania, nie mówiąc już o motywacji. Co za tym idzie uczniowie, bardziej niż często, przyjmują postawę bierną, nie angażują się. Po ich stronie pozostają obowiązki, walka z rutyną i nieunikniony stres. Także nauczyciel, który nie widzi postępów i chęci pracy ze strony grupy mierzy się z brakiem wiary w sens wykonywanych obowiązków. Praca z taką grupą, to siłą rzeczy równanie do najniższego poziomu albo ciągnięcie w górę kosztem mniej zainteresowanej większości, a i tak odpowiedzialność pozostaje po stronie nauczyciela, który ma zrealizować program.

Coach językowy i coachee

To relacja oparta na zupełnie innej regule: na współpracy i całkowitym partnerstwie. Tu stroną odpowiedzialną za proces nauczania jest coachee. To jemu zależy na poszerzeniu wiedzy i to on narzuca sposób w jaki osiągnie założony przez siebie cel. Oczywiście istnieją pewne modele coachingowe, ale metoda jaką wybierze coach jest dopasowana do stylu uczenia się, zainteresowań i preferencji coachee. Jest skrojona na miarę. Sesje oparte są na komunikacji angażującej coachee, a tematy zawsze istotne właśnie dla niego. Dzięki temu, podczas „zwykłej” rozmowy, niemal nieświadomie klient nabywa umiejętności, których osiągnięcie planował.

Zmiana mojej roli to zmiana z pozycji wykładowcy w towarzyszącego mentora. Cieszę się, że zdecydowałam się wyjść ze strefy komfortu i odpowiedziałam sobie szczerze na pytanie, czy sposób w jaki uczę ma sens. Dzisiaj jestem przewodnikiem, który pokazuje swoim coachee nowe ścieżki w oparciu o ich zasoby. Nie prowadzę nudnego monologu, nie przygotowuję tylko do zaliczenia jakiegoś etapu.  Jestem partnerem w poznawaniu języka, w zakresie jaki klient jest w stanie opanować i jaki jest mu rzeczywiście potrzebny.

Edukacja językowa nie powinna przecież polegać na mierzeniu przyswojonych treści, tylko poszerzaniu kompetencji i w efekcie, umiejętności komunikowania się! Nie da się tego nauczyć w ławce, odhaczając kolejne standardowe zestawy ćwiczeń. Tylko rozmowa z podążającym za tematem interlokutorem, który umiejętnie podsuwa rozwiązania, pozwoli osiągnąć taką biegłość. Ważna jest tu elastyczność w podejściu, nieformalna przestrzeń, przekierowanie uwagi.

Krótko mówiąc możecie ode mnie nie nauczyć się słynnego i jakże potrzebnego zwrotu pochodzącego z „Rozmówek polsko-angielskich” z lat 50. – „Niech lokaj przygotuje mi gorącą kąpiel!”, ale na pewno nauczycie się porozumiewać w języku angielskim.

Udostępnij